Komentarz Grzegorza Wiśniewskiego, CEO Soluma Group.
Kto zna kanon literatury polskiej i światowej, ten dobrze wie, jak często przewija się w niej motyw rzekomo złego właściciela fabryki/firmy, który dorobił się na krzywdzie klasy robotniczej. W Polsce przez około 50 lat tłuczono nam do głowy, że prywaciarz jest kanalią, a pracownik powinien robić wszystko, aby tylko przechytrzyć pracodawcę. I choć dziś żyjemy w zupełnie innych realiach społecznych i ekonomicznych, to ta podskórna nienawiść do tych, którym się powiodło, od czasu do czasu z nas wychodzi. A już szczególnie z polityków, którzy dla poklasku „suwerena” są w stanie wymyślić najdurniejsze nawet przepisy.
Z dokładnie taką sytuacją mamy do czynienia obecnie, gdy poznaliśmy już założenia tzw. Nowego Ładu. To nic innego, jak kontynuacja dobrze znanego każdemu przedsiębiorcy programu pt. „Kara za pracę”. Dlaczego znów po kieszeni dostaną Ci, którzy de facto utrzymują nasze państwo? Bo uderzenie w prywaciarza jest popularne, a wynika to po prostu z powszechnego niezrozumienia, na czym właściwie polega rola przedsiębiorcy.
Jak prywaciarz z dwiema nerkami może nie mieć pieniędzy na podatek?
To nie są moje słowa – zapożyczyłem ten cytat z kultowego już wśród przedsiębiorców mema, który krąży po sieci. Śmieszy, ale to śmiech przez łzy.
Należę do pokolenia 40+ i dobrze pamiętam czasy, w których przedsiębiorczość właściwie nie istniała, była dławiona, a co ambitniejsi szukali swoich szans wyłącznie w szarej strefie. Z tamtego okresu pamiętam też imprezę rodzinną, podczas której wujek z pełnym przekonaniem stwierdził, że „prywaciarze to złodzieje”, a „jak ktoś ma zagraniczny samochód, to na pewno kradnie”. I ta mentalność, mam takie wrażenie, przetrwała w naszym społeczeństwie.
Wyrazem tego jest przenoszenie coraz większych obciążeń finansowych na przedsiębiorców. Rząd przecież nie podnosi podatków Kowalskiemu, ale krwiożerczemu prywaciarzowi, który tyle się już nachapał, że i tak więcej nie przeje.
Wypada zatem otworzyć oczy osobom wierzącym w takie brednie (choć na gremialną refleksję i tak nie liczę). Realia polskiej przedsiębiorczości nie są tak kolorowe, jak się powszechnie uważa.
Co boli polskiego przedsiębiorcę?
Nie będę się już tutaj rozpisywał na temat podatków i różnego rodzaju ukrytych kosztów, jakimi obarcza się firmy w naszym kraju. Skupię się na innych aspektach „ligowej szarzyzny”, w jakiej funkcjonuje przeciętny polski przedsiębiorca. Zwracam uwagę na jeszcze jedną ważną rzecz: widzenie prywaciarza przez pryzmat prezesa wielkiej firmy jest skrajnym wypaczeniem.
W Polsce mamy około 3 milionów firm, z czego ponad 90% to jednoosobowe działalności gospodarcze. Przytłaczającą większość stanowią maleńkie firemki, w których pracuje tylko właściciel, ewentualnie zatrudnia 1-2 osoby do pomocy, od czasu do czasu wspomaga się outsourcingiem czy najbliższą rodziną. Znam dziesiątki takich firm i wiem, że w żadnym z tych przypadków przedsiębiorca nie popija do śniadania szampana zagryzanego truskawkami z bitą śmietaną.
Do rzeczy. Poniżej wymieniam tylko kilka najważniejszych problemów, z jakimi każdego dnia zmagają się polscy przedsiębiorcy, a które są całkowitą abstrakcją dla pracowników etatowych. Wypisałem sobie 10 takich punktów.
- Praca 24 godziny na dobę – przedsiębiorca nigdy nie wychodzi z pracy. Nawet gdy ma urlop to i tak ciągle myśli o swoim biznesie, o kolejnych zleceniach, o pozyskiwaniu klientów. Martwi się też o przyszłość, ponieważ wie, że odpowiada nie tylko za siebie, ale też za pracowników, kontrahentów itd.
- Odkładanie pieniędzy na emeryturę – nie znam przedsiębiorcy, który płaciłby wyższą niż minimalna wymagana składkę na ubezpieczenie emerytalno-rentowe. Taka składka oznacza, że np. ja – według wyliczeń ZUS – otrzymam emeryturę w wysokości kilkuset złotych. Nie da się za to wyżyć, dlatego muszę regularnie odkładać środki z myślą o emeryturze, inwestować je, a to znów oznacza dodatkowy stres. I nie, opłacanie najniższej składki nie jest cwaniactwem, tylko koniecznością. Przedsiębiorca średnio oddaje do ZUS około 1200 złotych miesięcznie (bez składki zdrowotnej) i to niezależnie od tego, czy cokolwiek zarobił. Większości po prostu nie stać na płacenie więcej.
- Brak stabilizacji finansowej – przedsiębiorca nie ma zagwarantowanej wypłaty, nie chroni go Kodeks pracy, a gdy trafi na oszusta, to wyrok sądu będzie mógł sobie co najwyżej oprawić w ramkę, bo ściągalność wierzytelności jest w naszym kraju na żenująco niskim poziomie (coś o tym niestety wiem). Trudno jest zatem snuć długofalowe plany, gdy nie ma gwarancji, że np. za rok wciąż będzie się uzyskiwać podobne przychody.
- Ciągła presja – ze strony klientów, pracowników, rodziny, która chce mieć tatę/mamę dla siebie. Przedsiębiorca musi to wszystko jakoś pogodzić, a doba nie jest przecież z gumy (i jeszcze od czasu do czasu trzeba się przespać te 3-4 godziny).
- Ryzyko – gdy pracownik popełni błąd, to w najgorszym razie zostanie zwolniony i znajdzie inną pracę. Przedsiębiorca natomiast za błędy odpowiada własnym majątkiem. Urzędu skarbowego nie interesuje, że pomyłka była niezamierzona i wynikała np. z przemęczenia. Dowala karę i często rozkłada firmę na łopatki.
- Przedsiębiorca nie ma firmy. On jest firmą – właściciel biznesu odpowiada w nim za wszystko. Nawet mając pracowników i delegując zadania zawsze musi trzymać rękę na pulsie. Nie wspominając już o samozatrudnionych, którzy we własnym zakresie zajmują się księgowością, marketingiem, obsługą klientów, odbieraniem telefonów, planowaniem, sprzątaniem biura itd.
- Wrogość aparatu państwa – dobry przedsiębiorca to wypłacalny przedsiębiorca. Państwo traktuje firmy, jak dojną krowę, którą trzeba wyeksploatować, a na koniec oddać do rzeźni. Stąd liczne kontrole (często krzyżowe), wezwania, kary (nawet nieuzasadnione, ale płacone, bo nikt nie chce zadzierać z administracją skarbową czy ZUS-em), podwyżki podatków itd. Państwo jest po prostu chciwe. Pracownicy etatowi na co dzień tego nie odczuwają.
- Nierówne szanse – drobnego przedsiębiorcę łupi się niezwykle łatwo, bo nie stoi za nim wianuszek prawników gotowych znaleźć milion sposobów na optymalizację podatkową. W zupełnie innej sytuacji są zagraniczne koncerny, które płacą symboliczne podatki i rozwijają się kosztem lokalnej konkurencji.
- Ciągłe zmiany przepisów – polskie prawo podatkowe uchodzi za jedno z najbardziej skomplikowanych na świecie i nie ma w tym przesady. Nie dość, że przepisy są tak nieprecyzyjne, że trzeba je ciągle interpretować (a jeden naczelnik US może mieć zupełnie inną opinię niż drugi), to jeszcze co roku się zmieniają, praktycznie zawsze na niekorzyść. Tymczasem nieznajomość czy niezrozumienie prawa nie zwalnia z jego przestrzegania. Przedsiębiorcy muszą więc wydawać krocie na usługi księgowe czy doradcze, a i tak nie mają pewności, że jakiś urzędnik nie zakwestionuje np. zastosowanego odliczenia.
- Niskie dochody – nie mylić z przychodem, który w ogóle nie powinien funkcjonować w sferze podatkowej – w końcu można mieć np. 100 tysięcy złotych obrotu (sklep spożywczy) i zarobić na czysto kilka tysięcy! Znam masę przedsiębiorców, którzy z ledwością wypracowują „pensję” na poziomie 5-6 tysięcy złotych, pracując przy tym po 10-12 godzin na dobę. Robią to dalej, bo kochają swoje firmy i to, czym się zajmują.
Po przeczytaniu tego komentarza możesz mieć wrażenie, że się żalę. I słusznie – to są żale przedsiębiorcy zmęczonego już ciągłym klasyfikowaniem go do grupy bogaczy, których trzeba oskubać ot tak dla zasady. Takie podejście jest nieuczciwe, nieuzasadnione i wynika z kompletnego niezrozumienia realiów polskiej przedsiębiorczości.
Na końcu jednak problemy przedsiębiorców odczują wszyscy – pracownicy, bezrobotni, emeryci. To firmy swoimi daninami cerują dziurawy budżet państwa. To firmy dają zatrudnienie. To firmy składają się na programy socjalne. To firmy budują PKB kraju. To firmy opracowują nowoczesne technologie, z których korzystamy na co dzień.
Gdy tych firm zabraknie, a politycy ewidentnie do tego dążą, to… Zamiast kończyć może po prostu posłużę się jeszcze jednym popularnym memem.