Komentarz Grzegorza Wiśniewskiego, CEO Soluma Group.
Kryzys energetyczny, kryzys polityczny, kryzys wojenny, kryzys uchodźczy… Można oszaleć, prawda? Na tym jednak nie koniec, bo media od tygodni straszą nas również kryzysem gospodarczym. Każdy, kto prowadzi biznes widzi, co się święci. Spowolnienie jest nieuchronne, co w przypadku polskiej gospodarki – mało wydajnej i opartej na konsumpcji – oznacza spore kłopoty. Przekornie uważam jednak, że ten kryzys jest nam wszystkim potrzebny, a dlaczego, to już wyjaśniam w moim komentarzu.
Drogo było kilka lat temu. To, co dziś dzieje się z cenami, to już prawdziwe szaleństwo. Oficjalna inflacja przekracza 15 procent, realna prawdopodobnie jest dwukrotnie wyższa, a są branże, w których ceny rok do roku poszybowały o kilkaset procent. Nie, to nie jest normalne i takie sytuacje zawsze zwiastują nadciągający kryzys.
Klasyka zarządzania kryzysem inflacyjnym zakłada, że rządzący muszą znaleźć kozła ofiarnego. I najczęściej są nim ci przebrzydli prywaciarze, szmalcownicy, badylarze, co to dorabiają się na ludzkiej krzywdzie. Tak, przedsiębiorca nie robi nic innego, tylko myśli, jak tu jeszcze oskubać klienta.
Rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Przeciętny, mający głowę na karku przedsiębiorca, niepokoi się koniecznością przerzucania rosnących kosztów na klienta – zwłaszcza, gdy musi aktualizować cennik kilka razy do roku. To także nie jest normalne.
Cena produktu czy usługi powinna rosnąć organicznie, co musi wynikać z realnej wartości – pochodnej inwestycji, podnoszenia jakości czy zbudowania przewagi konkurencyjnej. Jeśli żaden z tych czynników nie występuje, a ceny rosną tylko dlatego, że klient może zapłacić więcej, to nieuchronnie zmierzamy w stronę kryzysu.
To oczywiście żadna nowość, ale w ostatnich kilkunastu miesiącach sytuacja sięgnęła już granic absurdu. Nie dość, że nie można znaleźć specjalistów, to jeszcze – co wiem z rozmów z klientami – jest problem z pracownikami fizycznymi, nieposiadającymi żadnych specjalnych kwalifikacji.
Jestem zwolennikiem podnoszenia pensji i jednoczesnego skracania czasu pracy. Pod warunkiem jednak, że pracownik daje firmie realną wartość. Nie mam problemu z tym, aby osoba wybitnie uzdolniona zrealizowała projekt w ciągu 2 godzin i resztę dnia poświęciła rodzinie czy hobby.
Problem polega na tym, że wraz ze wzrostem wynagrodzeń idzie spadek zaangażowania i elementarnej ambicji. Dostrzegam to w mojej branży, ale jestem przekonany, że pod tym stwierdzeniem podpisałaby się większość pracodawców.
Dopóki pracownik nie czuje żadnej motywacji, ponieważ nie zależy mu na pracy (wie, że jutro znajdzie zatrudnienie w innej firmie), to nie zbudujemy konkurencyjnej, wydajnej gospodarki. Przechodziły to już kraje zachodniej Europy, teraz najwyraźniej przyszła kolej na nas. Szansę na uniknięcie gospodarczej bylejakości widzę w nadciągającym kryzysie, który na pewno uzdrowi sytuację na rynku pracy.
Jest taka zasada, że jeśli Twój fryzjer czy sprzedawca w osiedlowym sklepie mówi o jakimś świetnym aktywie inwestycyjnym, to należy się od niego trzymać z daleka lub od razu je sprzedać – za chwilę prawdopodobnie pęknie bańka spekulacyjna.
Można to przełożyć na sytuację, w jakiej obecnie znajduje się nasza gospodarka. Na rynku dosłownie zaroiło się od fachowców w każdej dziedzinie, którzy tak naprawdę nie mają zielonego pojęcia, czym właściwie się zajmują – a to powoduje spadek jakości świadczonych usług.
Takie podmioty muszą zostać zmiecione z rynku, ponieważ psują opinię firmom rzeczywiście specjalistycznym, doświadczony, dbającym o standardy. Skoro dziś jest tak, że za projektowanie stron internetowych biorą się osoby, które pół roku temu montowały panele fotowoltaiczne, to coś tutaj nie gra. Nie mam nic do tych osób, ale to zwiastuje, że mamy schyłkową fazę koniunktury.
Nie jest to wina klientów, ale anormalnej sytuacji rynkowej. Skoro rzetelne firmy są tak obładowane pracą, że dają absurdalnie odległe terminy realizacji, to nic dziwnego, że dla części klientów jedynym kryterium wyboru wykonawcy jest jego dostępność. Jakość, solidność, renoma czy kwalifikacje schodzą na drugi plan, co jest karykaturą normalnie funkcjonującej gospodarki.
Traktuję nadciągający (a może już trwający?) kryzys jako okazję do swoistego katharsis. To naturalne zwieńczenie cyklu gospodarczego i konsekwencja ewidentnego przegrzania, które nie jest wcale dobre ani dla biznesu, ani dla konsumentów.
Właściciele dobrze zarządzanych firm, posiadający rozpoznawalne marki, reinwestujący wypracowywane w ostatnich latach solidne nadwyżki w swoje biznesy, nie mają się czym martwić. Ci, którzy znikną z rynku, być może wrócą po kryzysie, bogatsi o bezcenne (choć bolesne) doświadczenia.
Zobacz również: Nie słuchaj proroków apokalipsy!